Pasqualino to mocny przykład specyficznej artystycznej metody: jak pokazać dramat dziejowy i tragizm jednostki, bez rezygnacji z groteskowej formy wyrazu; zresztą cała ta oprawa, cały ten sarkazm to środek jeszcze wzmacniający tragiczną wymowę tego dziełka! Jest jak barwna
scenografia, na której tle uwydatniają się ponure kontury - które nie giną, ale dysonansowo zgrzytają i przez to stają się wyrazistsze w odbiorze...
Pochwały należą się tu także dla Giancarlo (zawsze świetnego u Wertmüller); wystarczy przyjrzeć się jego twarzy w scenie, gdy po raz pierwszy stara się skusić niemiecką dozorczynię-potwora: bohater zgrywa tu kochanka, udaje czułość, a równocześnie z twarzy przebija przerażenie - oczy
są równocześnie filuterne i pełne strachu; protagonista w mistrzowski sposób kreuje człowieka, który bojąc się odgrywa erotyczną komedyjkę...
No i to zderzenie dziejowego dramatu z ekscentryczną prywatnością, dramatu i groteski, zdecydowanie mistrzowskie dzięki środkom wyrazu (i nie tak bezmyślne i infantylne jak u Benigniego 20 lat później...).
Szacun, Signora-Frau Lina! Za całokształt!
Oh, Giancarlo jest jak wprost wyjęty z obozowych rozważaniań swojego oscarowym bohatera: niby brzydki, rzaden 'typowy' amant, a ma w sobie coś tak nieznanego, tajemniczego (jak JL Trintignant swego czasu), że kobiety mdleją; zwłaszcza te przed ekranem ;)
I podpisuję się pod uwielbieniem ironii filmowej wspaniałej Liny.
Akurat "Życie jest piękne" infantylne nie było, choć na pewno jest lżejsze w odbiorze od 7Piękności.